31 grudnia 2000 r.
Na wprost, za parkiem, zaczynała się już stara robotnicza Wilda. Widać też było nowoczesny budynek Multikina, do którego oboje bardzo lubili się wymykać w tajemnicy przed córkami (pokpiwały z ich nagłego upodobania do sztuki masowej; ale nie wiedziały, że oni czuli się w tym kinie znów młodzi i weseli, kiedy tak zasiadali w wielkich, wygodnych salach, z torebką popcornu albo wielkimi porcjami lodów). Przez cały czas, gdy Ignacy obserwował niebo, widział wzbijające się, to tu, to tam, świetliste żmijki pojedynczych rakiet. – Widok wspaniały – przyznała Mila, opierając się o męża i patrząc tam, gdzie on. Ignacy spojrzał czule na jej miły profil. – Wszystko jeszcze przed nami – rzekł obiecująco i zatarł ręce, bo mroźne powietrze nocy wpadało przez okno coraz odważniej. – Włóż czapkę i rękawiczki, Milu, bardzo cię proszę. – Która godzina? – Za dziesięć dwunasta. No i popatrz: dożyliśmy końca millenium. Co by na to wszystko powiedział Horacy? – Dlaczego mielibyśmy nie dożyć, Ignasiu. Czujemy się wcale nieźle, jeśli nie liczyć mojego reumatyzmu… – I mojej choroby wieńcowej… – Może chociaż w nowym millenium przestań sobie wmawiać choroby, mój drogi. Nie jesteśmy jeszcze tacy starzy… – I tu właśnie, Milu – rzekł uroczyście Ignacy – chciałbym cię zaskoczyć. Jak wiesz, nigdy nie pamiętam o ważnych datach naszego wspólnego życia. Dziś jednak – nie taję, że pod wpływem Gabrysi – postanowiłem o czymś pamiętać. O twoich urodzinach. – Wiesz, a ja właśnie bardzo chętnie bym o nich nie pamiętała. – Niesłusznie, bo to okrągła rocznica. Kończysz sześćdziesiąt pięć lat! – Zapomniałabym tym chętniej. – Cóż by to zmieniło? – zdziwił się Ignacy. – Milu, wszystkiego najlepszego. Jak wiesz, nigdy ci nie umiałem kupić naprawdę udanego prezentu… – Laptop – przypomniała Mila skrótowo. – Grzegorz – wyjaśnił równie skrótowo Ignacy. – Sam jednakże nie jestem biegły w obsypywaniu cię udanymi prezentami… – Dlaczego po czterdziestu dwóch latach naszego pożycia zapragnąłeś mnie obsypywać udanymi prezentami? – zainteresowała się jego żona. – Dla odmiany, Milu. Pomyślałem o tych wszystkich twoich urodzinach, których nie obeszliśmy… i o imieninach, bo jutro jest przecież (jak twierdzi Gabrysia) Melanii… i o wszystkich prezentach, jakich n i e dostałaś… i zdecydowałem się na coś takiego. To mówiąc, Ignacy wyjął z kieszeni malutkie pudełeczko zawinięte w jedwabistą bibułkę, po czym wręczył je żonie. Milę zamurowało. – Nie wierzę własnym oczom! Biżuteria?! – zdumiała się po chwili, wydobywając z pudełeczka złoty łańcuszek. Na jego końcu migotało malutkie złote serduszko. – O, nie martw się – pospieszył z uspokojeniem Ignacy. – Zdziwiłabyś się, jakie to było niedrogie. Lecz Mila nie słyszała. ‚ i ‚, – Wiesz – powiedziała wzruszona – przez całe życie chciałam, żeby choć raz ktoś mnie potraktował nie na serio… Jak takie słodkie, niedobre, kapryśne i zepsute stworzenie, które nic, tylko przyjmuje od mężczyzn złoto i brylanty… – Naprawdę? – zdumiał się Ignacy. – Ale dlaczego, Milu, chciałaś czegoś tak dziwacznego? – Żeby się przekonać, jak to jest – wyjaśniła.
No, wiesz? Jakbym zgadł! W tym serduszku jest brylancik. I jak się czujesz? – Mniej więcej tak samo, jak przedtem – stwierdziła trzeźwo Mila. – Tylko że bardzo, bardzo, bardzo rozpieszczona. – Pozwól – rzekł Ignacy z namaszczeniem – że założę ci ten klejnot na szyję. Zdejmij szalik, na moment… o, tak. I co? – Wspaniale. Czuję się jak Dama Kameliowa. – Milu, patrz! Ogromny parasol z zielonych, migoczących gwiazd rozpostarł się z sykiem nad Ratajami. – Zaczyna się! – zawołał podekscytowany Ignacy. – Za minutę północ! – Zegnaj, wieku. Zegnaj, tysiąclecie – szepnęła Mila. – Patrz! Patrz! – wykrzykiwał Ignacy, czując dławienie w gardle wynikające z pierwotnej, chłopięcej emocji i zachwytu. Na niebie pojawiały się już dziesiątki, już setki, już tysiące i dziesiątki tysięcy świetlnych pocisków – małych, większych i olbrzymich, złotych i kolorowych. Jedne rozpryskiwały się w drobny pył gwiazdeczek, inne słały przez całe niebo długie, syczące, świetliste smugi – ogłuszająca kanonada trwała bez chwili przerwy, z ziemi wystrzeliwały wciąż nowe fajerwerki i nie było już wiadomo, gdzie najpierw patrzeć. – Patrz! Multikino strzela! – zawył Ignacy, nie panując już nad emocjami, jakby nigdy w życiu nie słyszał o stoikach. – Jakie to piękne! Patrz! – Nie powtarzaj co chwila „patrz”, bo ja patrzę – mitygowała go żona, lecz daremnie. Ignacy był jak w transie. – Patrz! Patrz tam! Wilda eksploduje! – ponad gęsto zaludnioną dzielnicą wznosiły się istne słupy ognia, nieustająca seria wybuchów zagłuszała wszelkie inne dźwięki. – To szaleństwo – powtarzała Mila ze zgrozą. – To szaleństwo. Kiedy sobie wyobrazisz, ile pieniędzy idzie właśnie z dymem… to gorszące. Ale takie ładne, że aż sama mam ochotę coś odpalić. Ignacy palnął się w czoło. Pobiegł do kąta za szybem windy i z zakurzonych ciemności wydobył przyniesiony tu rano koszyk, nakryty serwetką. Zawierał on butelkę niedrogiego szampana oraz dwa kieliszki, a także podłużny, plastykowy pakiet: zestaw tanich pocisków produkcji dalekowschodniej – od malutkich „pszczółek” po grube kiełbachy na patykach. – Jak widzisz – zawołał, przekrzykując ciągły łomot i strzelaninę – spełniam twoje marzenie! – A po chwili dodał uczciwie: – Swoje też… Otworzył całkiem wprawnie szampana, nalał do obu kieliszków. Wypili, pocałowali się pospiesznie.
– Do dzieła! – zakrzyknął niecierpliwie Ignacy i wydobywszy z kieszeni pudełko zapałek, podpalił lont pierwszej petardy, po czym z okrzykiem satysfakcji wyrzucił ją przez okno. Wybuchła jeszcze w powietrzu, co go niezmiernie ucieszyło. 20 21 We dwoje poradzili sobie z zapasem bardzo szybko, lecz na pocieszenie mieli jeszcze wspaniałe widowisko za oknem. Chyba każdy mieszkaniec Poznania odpalił tej nocy choćby najmniejszą petardkę. Kanonada trwała równą godzinę, aż wystrzelono wszystko i już tylko pojedyncze smużki ognia ulatywały anemicznie w zadymione niebo. – To jednak było cudowne – stwierdziła Mila. – Najpiękniejsza noc naszego życia. – No, nie wiem – sprzeciwił się Ignacy. – A pamiętasz tamtą. Mila nie dała mu dokończyć. – Tak! – zawołała. – Tamta była najpiękniejsza. – A! Widzisz. Chodźmy do domu. W domu jednakże trwała w najlepsze zabawa. Ignacy i Mila stanęli na chodniku, zasypanym tekturowymi i plastykowymi tutkami po rakietach i fajerwerkach, spojrzeli w okna zielonego pokoju. Przez firanki widać było, że Kłamczucha tańczy fandango, Ida z Markiem całują się przy choince, a Grześ i Gabrysia płyną w walcu przez cały pokój. Patrycja, stojąca tuż przy oknie, trzymała się za brzuch ze śmiechu, otoczona gromadką śmiejących się przyjaciół, a reszta dawnej grupy ESD, z małżonkami i nawet dziećmi w różnym wieku, wypełniała pokój, tańcząc, żartując, dyskutując albo po prostu jedząc. – Wychowało się tu u nas – rzekł Ignacy z zadowoleniem – całkiem miłe stadko. – To prawda – zgodziła się Mila. – Nie będziemy im chyba przeszkadzać? Bawią się tak świetnie. – Nie przeszkadzalibyśmy. Ale zmarzłam i chce mi się spać. Marzę o łóżku. – No, to wejdźmy po cichu i schowajmy się w naszym pokoju. Ostrożnie otworzyli drzwi mieszkania, ale i tak nie było ich słychać w ogólnym gwarze. Bawiono się przy muzyce z płyt kompaktowych – niegłośno, ale intensywnie. Ignacy i Mila wślizgnęli się do swojego zacisza, zapalili nocną lampkę i zamknęli od wewnątrz drzwi. Stare, miłe sprzęty powitały ich spokojnie, rzędy książek odbiły się w szybach czarnego okna. Wielki filodendron rozpościerał ciemnozielone łapy ponad wezgłowiami ich tapczanów, przewidująco pościelonych przed wyjściem. Zdjęli płaszcze, buty i ubrania. Mila odwiesiła sukienkę do
szafy. Odchyliła kołdrę rozpostartą na swoim tapczanie – i wydała lekki okrzyk. Pod kołdrą leżała bowiem mała Łusia, głęboko uśpiona, różowa i cieplutka, w piżamce oraz kapciach. Śmiejąc się cicho, Mila ostrożnie położyła się obok wnuczki, przykrywając siebie i ją brzegiem kołdry. Ignacy też się uśmiechał, bo w swoim łóżku znalazł pod kołdrą Józinka, kompletnie ubranego, pogrążonego w mocnym, zdrowym śnie na wyboistym podłożu z komiksów oraz autek. Z westchnieniem ulgi położył się obok wnuka, rozprostował stare kości i zamknął oczy, czując, jak z wolna rozgrzewają mu się stopy, bardzo jednak zmarznięte. – Zgaś światło, Milu, i przeczekamy jakoś do końca balu – powiedział, ziewając. – Chciałbym umyć przynajmniej zęby. – Ej, nie zrzędź – mruknęła Mila, pstrykając wyłącznikiem lampki. Przez chwilę panowała cisza, aż Ignacy odezwał się w ciemnościach: – Jak oni spokojnie oddychają, co? – Uhm. Wiesz, o kim myślę w tej chwili? O Gizeli. Zawsze w urodziny myślę o Gizeli. Tęsknię za nią. – A wiesz, że ja także – powiedział z zaskoczeniem Ignacy. – No, śpijmy. – Dobranoc, Milu. – Ignaś… – Hm? – Było tak cudownie. – Dziś? – Zawsze – odpowiedziała Mila sennie.
